Dlaczego powiedzenie ‘nie’ to akt miłości. Przede wszystkim do siebie.

08.06.2025

Mówienie „nie” długo wydawało mi się ryzykowne, niewygodne, niegrzeczne. Dziś wiem, że to jeden z najczystszych aktów miłości własnej. Cichy, prosty i zmieniający wszystko.

Byłam mistrzynią w mówieniu „tak”.
Z uśmiechem. Z ochotą. Z entuzjazmem, którego nie czułam. Nawet wtedy, gdy coś we mnie krzyczało „nie”.
Bo przecież wypada. Bo nie warto robić zamieszania. Bo „nie” to słowo, które burzy spokój.

Dorastałam w świecie, w którym „być miłą” to była cicha umowa między pokoleniami kobiet. Nie sprawiaj kłopotów. Nie komplikuj. Zgódź się, skoro możesz. Przeskocz przez siebie, najlepiej z wdziękiem i w szpilkach. Nie obrażaj, nie odmawiaj, nie odstawiaj scen. Asertywność? Tylko jeśli nikogo nie urazisz. Najlepiej jak nikt nie zauważy, że coś odmówiłaś.

Długo myślałam, że grzeczność to cnota. Że uprzejmość to oznaka siły. Że kobieta „z klasą” wie, kiedy ugryźć się w język. Dziś wiem, że są takie ugryzienia, które bolą bardziej niż słowa.

Dlatego ten tekst nie będzie kolejnym poradnikiem w stylu „jak stawiać granice i nie czuć się winna”. Nie dostaniesz tu listy gotowych zdań typu „rozumiem, ale się nie zgadzam”. Ten tekst to coś innego. To osobista opowieść. List miłosny. Do siebie. Do tej, która zbyt długo mówiła „tak”, kiedy serce szeptało „nie”.

List do siebie sprzed lat

Agnieszko sprzed lat,

pamiętam ten dzień. Już było po godzinach, a Ty, z laptopem pod pachą i zmęczeniem przyklejonym do twarzy, usłyszałaś: „Zrobisz mi to na jutro? Wiem, że dasz radę”. Uśmiechnęłaś się. Skuliłaś w środku. I powiedziałaś „jasne”, choć wszystko w Tobie krzyczało „nie dam, nie chcę, nie mogę”.

Znałam ten uśmiech. Ten, który nie był z radości, tylko z obowiązku. Z przymusu bycia „tą, na której zawsze można polegać”. I ten żołądek ściśnięty jak pięść – nie z głodu, tylko z lęku. Bo wtedy myślałaś, że tak trzeba. Że tak wypada. Że jak powiesz „nie”, to ktoś się zawiedzie. Albo się obrazi. Albo uzna Cię za nieprofesjonalną. Za trudną. Za egoistkę.

A przecież Ty tylko chciałaś, żeby było dobrze. Żeby nikt nie miał pretensji. Żeby Cię lubili.

Dziś już wiem, że Twoje „tak” tamtego dnia miało wysoką cenę. Zapłaciłaś zmęczeniem, złością na siebie, i kolejną nocą z Excela zamiast ze snu.

Dziś powiedziałabym: „Nie zrobię tego na jutro. Potrzebuję odpocząć, żeby móc pracować dobrze.” I nie byłoby w tym nic niegrzecznego. Byłoby w tym mnóstwo szacunku. Do siebie. Gdybyś wtedy potrafiła to powiedzieć – może poczułabyś ulgę, której nikt Ci wtedy nie obiecywał.

Dekonstrukcja mitu „miła to dobra”

Być miłą. To brzmi przecież niewinnie. Jak komplement, jak pochwała z wywiadówki: „grzeczna, pomocna, uprzejma”. Tyle że z wiekiem ten etykietka staje się coraz cięższa. Bo „miła” to nie tylko „życzliwa”. To często ta, która nie mówi, że coś jej nie pasuje. Ta, która nie marudzi, nie odmawia, nie sprawia kłopotu. Ta, która rezygnuje z siebie z uśmiechem. W gratisie dorzuca jeszcze ciasto.

Miła kobieta to taka, która posprząta po wszystkich i jeszcze przeprosi, że zajęła kuchnię. Miła liderka przyjmie dodatkowy projekt, chociaż nie ma kiedy zjeść. Miła koleżanka wysłucha, wesprze, nie powie, że ją to przerasta. A potem wróci do domu i będzie miała wyrzuty sumienia, że nie zadzwoniła do mamy. Bo przecież mogła.

Tyle że „miła” często oznacza: zepchnęłaś własne potrzeby na koniec listy. Odłożyłaś odpoczynek. Odwołałaś swoje zdanie. Wymazałaś granice, żeby nikogo nie urazić. I tak, przez lata byłam bardzo miła. Potrafiłam być miła nawet wtedy, gdy ktoś wchodził mi na głowę. Nawet gdy czułam się niewidzialna. Bo grzeczność była ważniejsza niż szacunek. Zwłaszcza ten do samej siebie.

Być miłą w świecie, który nagradza posłuszeństwo, to nie wybór. To często automatyczny odruch – wdrukowany w dzieciństwie, pielęgnowany przez środowisko, wzmacniany przez kulturę. Tyle że w pewnym momencie zaczynasz się dusić pod tą uprzejmością. Bo Twoje „tak” brzmi coraz bardziej jak „ratunku”.

I wtedy przychodzi bunt. Cichy, niepozorny. To nie jest krzyk. To pierwsze „nie” wypowiedziane szeptem, ale z pełnym przekonaniem. I nagle odkrywasz, że nie jesteś mniej dobra, kiedy nie jesteś miła. Że możesz być życzliwa i stanowcza. Uważna i graniczna. I że ten uśmiech smakuje lepiej, kiedy nie jest przyprawiony poczuciem winy.

Czym jest asertywność naprawdę (bez napinania mięśni)

Asertywność długo kojarzyła mi się z twardością. Z mocnym głosem, podniesioną głową, z kimś, kto wie, czego chce i nie cofnie się o krok. Jakbym musiała „stawiać się”, walczyć, przekonywać, że mam prawo do swoich granic. I przez to długo nie czułam się asertywna. Bo nie byłam głośna. Nie wbijałam pięści w stół. Czasem mówiłam „nie”, ale w środku czułam, jakby to było „przepraszam, że żyję”.

Dziś wiem, że prawdziwa asertywność nie wymaga zbroi. Że nie musi być twarda. Bo nie jest walką z kimś, tylko wyborem siebie. To lojalność wobec siebie, zanim zadeklarujesz lojalność wobec innych. To decyzja, by nie zdradzać swoich potrzeb w imię cudzych oczekiwań. To cicha, spokojna siła, która mówi: „ja też się liczę”.

Pamiętam rozmowę w pracy, kiedy ktoś chciał, żebym wzięła odpowiedzialność za projekt, którego nie miałam siły unieść. „Wiem, że dasz radę” – usłyszałam. Dawna ja poczułaby się zobowiązana. Ta dzisiejsza odpowiedziała spokojnie: „Nie dam rady wziąć tego teraz. Potrzebuję zadbać o jakość tego, co już prowadzę.” Bez tłumaczenia się. Bez winy. I wiesz co? Świat się nie zawalił.

Albo ten moment w domu, gdy bliska osoba chciała spotkania, a ja marzyłam o ciszy i kąpieli. Zamiast powiedzieć „ok, jakoś się zorganizuję”, powiedziałam: „Dziś nie dam rady. Potrzebuję pobyć sama.” Bez wymówek. Z uśmiechem. Z troską, nie tylko o siebie, ale też o jakość naszej relacji. Bo zmęczona i na siłę to nie jestem obecna. Jestem tylko dostępna.

Asertywność to nie manifest. To codzienna praktyka szacunku. Do siebie, do innych, do życia w zgodzie.
Nie musisz krzyczeć, by być słyszana. Czasem najgłośniejsze „nie” wypowiadane jest szeptem i nikt nie ma wątpliwości, że to granica.

Co zmieniło moje NIE

Pierwsze prawdziwe „nie” nie było spektakularne. Nie zmieniło biegu historii. Nie uratowało świata. Zmieniło tylko mnie. A może właśnie aż mnie.

To było drobne. Ktoś zaprosił mnie do projektu – prestiżowego, ambitnego, takiego, co „nie wypada odmówić”. Dawniej pewnie odpowiedziałabym „oczywiście, z przyjemnością”. Nawet jeśli miałabym potem zarywać noce i poświęcić weekendy. Tym razem odpowiedziałam: „Nie. Nie podejmę się tego teraz. Chcę mieć przestrzeń na rzeczy, które już mam na talerzu i na siebie.”

Powiedzenie tego zajęło mi dwie sekundy. A potem… nastała cisza. Po drugiej stronie nie było oburzenia. Nie było wyrzutów. Było: „Rozumiem. Daj znać, kiedy będziesz mieć przestrzeń.” Tak po prostu.
I wtedy coś się we mnie przesunęło. Jakby zsunął się ciężar, który nosiłam latami. Ciężar udowadniania, że dam radę zawsze, wszędzie, każdemu.

Zaczęłam zauważać, że świat nie wali się od moich granic. Że ludzie – o dziwo – często szanują je bardziej, niż ja sama to robiłam. Że kiedy mówię „nie”, mówię „tak” własnej sile. Sprawczości. Potrzebom.

Zmieniły się relacje. Przestałam być tą, która „zawsze może”. Stałam się tą, która wybiera. Z uważnością. I wiesz co? Okazało się, że to budzi większe zaufanie niż bycie wiecznie dostępną. Zmieniło się moje ciało. Mniej napięcia. Mniej zmęczenia. Mniej zaciskania zębów przy komputerze o 23:00. Zmieniła się moja głowa. Więcej spokoju. Mniej autopretensji. Mniej gryzienia się za bycie „nie dość”.

Bo to „nie” to nie był sprzeciw wobec świata. To była zgoda na siebie. Taka, której kiedyś bardzo mi brakowało.

A może dziś po prostu nie musisz

Nie będę Cię namawiać, żebyś robiła listy, stawiała kropki czy „pracowała nad sobą”. Nie będę zadawać pytań, które brzmią jak z poradnika. Chcę tylko zostawić Ci jedną myśl.
Może dziś nie musisz mówić „tak”. Nikomu niczego udowadniać. Nie musisz być rozsądna, ugodowa, wyrozumiała. Może wystarczy, że zapytasz siebie: „Czy ja naprawdę tego chcę?”

Nie: „czy powinnam”, „czy wypada”, „czy kogoś zawiodę”.
Tylko: „czy to jest moje?”

I jeśli poczujesz, że nie – to Twoje „nie” nie musi być spektakularne. Nie musi brzmieć jak bunt. Może być spokojne. Szeptem. Tylko Twoje.

Zostawię Cię z jednym pytaniem: Jak brzmiałoby Twoje „nie”, gdybyś się nie bała konsekwencji? I czy ono przypadkiem nie czeka już od dawna, żeby je wypowiedzieć.

Dziś, kiedy patrzę na siebie sprzed lat, nie mam już w sobie gniewu ani żalu. Tylko czułość. Widzę kobietę, która chciała dobrze. Która bardzo się starała. Która myślała, że „tak” to dowód na siłę, lojalność i bycie potrzebną.

Nie byłaś słaba. Byłaś po prostu nauczona zbyt wielu „tak”.

Nikt nie pokazał Ci, że możesz inaczej. Że masz prawo wybrać siebie, nie tracąc innych. Że granice nie oddzielają, tylko chronią. Że „nie” może być najpiękniejszą formą szacunku, zarówno do siebie, jak i do drugiego człowieka.

Dziś wiem jedno: „Nie” to nie mur. To drzwi. A klucz do nich masz tylko Ty.

Dla siebie, dla Ciebie, dla każdej z nas,

Agnieszka Dobosz